wtorek, 26 lutego 2013

Autre Ne Veut - Anxiety

Autre Ne Veut
Anxiety
2013, Software






Z trudem przychodzi mi wyobrażenie sobie doskonalszego popu niż ten z Anxiety, a że nie da się go słuchać, to inna sprawa. Jeszcze parę tygodni temu, kiedy singiel „Play By Play” rozbudził oczekiwania wobec debiutu Arthura Ashina w świecie nagrań hi-fi, można było spodziewać się tradycyjnego biegu wypadków: będą single – szczytowe, przynajmniej jeśli chodzi o chwytliwość, momenty długogrających wydawnictw – osadzone w kubikach utworów albumowych. Okazało się jednak, że w kontekście całego LP hitowa zapowiedź przestała czymkolwiek się wyróżniać. Na papierze to dobra wiadomość, w praktyce – przeciwnie: dziesięć utworów o sile rażenia przeboju pustoszy percepcję, zwłaszcza, że zaaranżowane są z chirurgicznie precyzyjną selektywnością Classical Curves Jam City, co absolutnie nie sprawdza się w wypadku pozycji piosenkowej. Słuch protestuje przeciw niemal całkowitej absencji teł, która uwydatnia przesadę w modulowaniu wokalu i ogólną jazgotliwość pierwszego planu, domagającego się uwagi z uporem samotnego oseska. Życzę powodzenia zwłaszcza w ostatniej ćwiartce „Gonna Die”, gdzie w ciągu minuty głos Ashina zaciera granice dzielące Thoma Yorke'a, How to Dress Well i operę puszczoną na maksa w ciasnym i szczelnie wytłumionym pokoju. Zaciera – to znaczy, że te trzy elementy zostają zespawane w jednolitą bryłę i wykute od nowa w formie iglic i szpikulców.

Aby pokosztować wszystkich wymiarów Anxiety należałoby doświadczać tego albumu w formie zapisu nutowego – gwaranta błogiej ciszy. Spłoszony, prędko zamknąłem swoją relację z płytą w obrębie jedynego budzącego otuchę utworu – „Ego Free Sex Free”. Długotrwałe otwarcie składa się z dziecięcego chórku, syntezatorowych szkiców i podkładów w duchu Vaporware/Scanops Bee Maska, a wszystkie te atrakcje zdają się funkcjonować wyłącznie jako monumentalny akcent położony na słowie „forever”, by wycisnąć zeń soki i przelać na słuchacza wrażenie kontaktu z klasykiem (pomijam potężny refren, świetnie oddający emocje towarzyszące pierwszemu odsłuchowi In Ghost Colours Cut Copy). Resztę – doskonałą, wypieszczoną, kształtowaną dłutem Ockhamowskiej brzytwy – można właściwie wyrzucić do kosza, bo ani nie porywa do zabawy, ani nie odpręża, nie oferuje też żadnych obrazów czy tematów, z którymi można by się utożsamiać lub je rozwijać na własną rękę. Da się na Anxiety dosłyszeć tego i owego o miłości, ale wszelka analiza zwracałaby tylko niepotrzebną uwagę na swoje pierwsze cztery litery. Pozostaje zaduma: co właściwie zachodzi w studiu nagraniowym, kiedy trafiają doń mistrzowie lo-fi?

Nie bez znaczenia wydaje się fakt, że zarówno Krell, jak i Ashin, byli podczas rejestracji swoich wymuskanych kompozycji w trakcie zdawania dysertacji (pierwszy o Kierkegaardzie, drugi z psychologii klinicznej), zaś w 2010 – kiedy nagrywali swoje debiuty w pełnym lo-fi – dopiero pisali te prace. Tworzenie lo-fi – zwłaszcza jeśli ma flirtować z r'n'b, hip hopem lub popem, a więc gatunkami, których intensywności nie da się zadowalająco odtworzyć w warunkach domowych – polega w dużej mierze na kolekcjonowaniu sampli, aktywności analogicznej do gromadzenia cytatów i przypisów. Linia demarkacyjna między życiem a pracą zostaje zniesiona: fragmenty cudzych wypowiedzi i nagrań gromadzi się na okrągło, czerpiąc po równo ze źródeł „właściwych” (książki, czasopisma/albumy, single) i przypadkowych (tabloidy, Internet/radio, telewizja). Lo-fi, podobnie jak pracę o akademickim zacięciu, tworzy się, wsączając w muzykę lub tekst swoją intymną codzienność. Tak tłumaczyłbym – po części – „uduchowienie” Love Remains i Autre Ne Veut. Do studia zaś wchodzi się uważając, by nie przywlec ze sobą bakcyla życia zewnętrznego, który mógłby zakłócić koncentrację wymaganą do całkowitego wyzyskania wynajętych czasu i miejsca, dokładnie tak samo jak podczas obrony pracy. W studiu jest się samemu, jak w klatce, pod tablicą lub prowadząc wykład: bez głosów z offu – czy będą to gotowe do zsamplowania filmiki z Yuotube'a czy komentarze studentów – nie mamy pewności, czy nie mówimy do siebie, więc pewne rzeczy pomijamy, przestajemy się obawiać skrajnych porównań i tak dalej.

Przypadek Anxiety potwierdza to, co stawało się jasne już przy okazji Total Loss (co za znaczące tytuły!): akces do studia nie jest dziś żadną nobilitacją, dopingiem czy pomocą. Można nawet pokusić się o twierdzenie, że większość faworyzowanych obecnie nagrań powstaje w domu lub ewentualnie w amatorskich studiach, zainscenizowanych w piwnicy lub salonie, co zbliża muzykę do życia w stopniu zacierającym różnicę między rytmem codzienności a wykwitami pasji. Nie jest to wcale tak „mieszczańskie” jak mogłoby się wydawać: zwyczajnie mamy okazję powrócić do czasów artystycznych pracowni, do twórców żyjących pośród swoich dzieł – śpiących między swoimi rzeźbami, jedzących obiad ze wzrokiem prześlizgującym się po swoich obrazach, gotowych w każdej chwili odstawić kubek z kawą, by wyzyskać przebłysk natchnienia i zapisać kolejną stronę.

Wyjście do studia wydaje się w tej sytuacji niepotrzebnie stresujące, zwłaszcza dla wykonawcy introwertycznego, który wkraczając między konsole i realizatorów dźwięku, przywdziewa osobowość operacyjną, daleką od tej autentycznej, kultywowanej we własnych czterech ścianach. Mam nadzieję, że Justin Timberlake będzie na swojej nowej płycie dysponował kompozycjami tak kreatywnymi jak budulec Anxiety, bo właśnie muzykom przygotowywanym od samego początku kariery do ekspozycji, takie piosenki przychodzą naturalnie. Należy je im powierzać nie na ostatku dlatego, że pod presją albumu złożonego z samych przebojów mogą liczyć na pomoc sztabu producentów, stylistów, dealerów i psychiatrów. Po wysłuchaniu Anxiety – wydawnictwa skrajnie jednolitego – uderza pozytywny aspekt think tanków: członkowie tych załóg, wrzucając każdy swoje trzy grosze do zawartości albumu, różnicują spektrum poruszanych nań brzmień i tematów, chroniąc płytę od osunięcia się w strumień świadomości pocięty kataraktami refrenów.

niedziela, 17 lutego 2013

My Bloody Sacrifice

Na Screenagers i T-Mobile Music opublikowano ostatnio obszerne teksty o najnowszym albumie My Bloody Valentine. Co ciekawe, oba artykuły – absolutnie pochwalne – mówią więcej o zagadnieniu czasu niż o samej płycie, tak jakby pominięcie muzyki było nie tylko łatwe, ale wręcz wymagane do pisania o mbv z pozycji hype'u. Opiewanie domknięcia Shieldsowkiej trylogii zdaje się być uzależnione od dystansu zapewnianego przez czysto intelektualne koncepcje, ponieważ na samym materiale dźwiękowym nie sposób się oprzeć – nijak nie dostarcza emocji, których zadowalające natężenie sprawia zwykle, że konteksty biograficzne (czas pobytu w studiu, uczucia muzyków z nim związane etc.) ma się ochotę pominąć jako nudnawą faktozę, nie licującą z porywającym doznaniem estetycznym. Podszeptują to nie tylko natarczywie perswazyjne artykuły Andżeliki Kaczorowskiej i Borysa Dejnarowicza, ale także prostolinijne notatki dziennikarzy Onetu czy Wirtualnej Polski, a więc jednym słowem: wszystkie peany, które zapisano w ogniu poświęcenia, z mniej lub bardziej świadomie zaciśniętymi zębami, byle tylko uchronić przez zachwianiem raz przyjęty porządek kultu, nie z myślą o sobie, „oczywiście”, lecz o młodszych adeptach muzyki.

Szkoda tylko, że w toku misji pominięto słuchaczy i słuchanie. „Ciekawe czy jak archiwiści odgrzebują nieznane wcześniej nagrania wybitnego jazzmana z lat 60., to ktoś narzeka, że brzmi to mało współcześnie”, pyta Borys, jakby nagle zapomniał, że w muzyce nie chodzi o czas nagrania, ale o czas odbioru. Absurdem byłoby wymaganie wizjonerstwa od dawnych nagrań wspomnianego jazzmana, ale równie nonsensowne (i wygodne) jest zamykanie oczu na diametralne zmiany, jakie zaszły w stylu odbierania muzyki pod naciskiem nowych gatunków, nowych form dystrybucji i niespotykanego wcześniej jej natężenia. To, co nagrano 10, 20, 60 lat temu, niekoniecznie zrobi wrażenie na współczesnym słuchaczu, który w międzyczasie zapoznał się z wieloma dziełami, może i powstałymi w cieniu prekursorów – często zaginionych zresztą w pomroce dziejów – ale nie mniej godnymi przez to uwagi. W pełni zgadzam się z Simonem Scottem, którego o mbv podpytał Jan Błaszczak:
Nowa płyta zbiera bardzo wiele elementów, które słyszałem u zespołów inspirujących się My Bloody Valentine. Nie znaczy to, że nie podoba mi się ten album. Wręcz przeciwnie, jednak ta świeżość, którą mieli oryginalnie rozcieńczyła się ze względu na czas i ich wkład w dzisiejszą muzykę.
Scott postrzega mbv z naturalnej perspektywy słuchacza, co owocuje wyważoną, nieźle uzasadnioną opinią. Dejnarowicz zaś zdaje się twierdzić, że każdy kontakt z muzyką winien wiązać się z narzucaniem sobie na czas jej trwania określonego paradygmatu odbioru, odpowiedniego na przykład dla lat 50. czy 60., i w magiczny sposób kasującego z pamięci wszystkie późniejsze pozycje, jakie zdarzyło nam się poznać. Borysowi tak bardzo zależy na podtrzymaniu wiary w posągowość MBV, że udaje mu się tę czarodziejską sztukę osiągnąć. Pisze na przykład o „Is This And Yes”, że „utkano je z samych dźwięków organów i anielskiego głosiku Bilindy Butcher” i że „w dziejach MBV to ewenement”, co udowadnia jedynie malejące z roku na rok osłuchanie Borysa w nowych pozycjach, w tym wypadku w szerokim katalogu nowych nagrań z kręgów organowych i syntezatorowych. Określanie najsłabszego utworu w dorobku MBV mianem „ewenementu” jest wyłącznie zabiegiem retorycznym, gestem autohipnozy, bo – faktycznie – takiego utworu MBV jak dotąd nie nagrali, ale czy każde odstępstwo od normy jest powodem do zachwytu? Czy jodłowanie w filharmonii lub gówno otrzymane ni stąd ni zowąd od kolegi, który ja dotąd na każde urodziny prezentował nam sztukę złota, to naprawdę powody do radości?

Kolejny aspekt czasu – wydawałoby się, że najmniej ważny – to okres, jaki powinien minąć od premiery albumu (w wypadku mbv to 2 lutego 2013) do opublikowania jego wiarygodnej recenzji. Borys zarzuca komentatorom „zgłębianie na wyścigi”, ale sam niczym nie różni się od Łukasza Łacheckiego (dwa dni po premierze), ode mnie (pięć dni) czy Kaczorowskiej (osiem) – swój szkic prezentuje bowiem dziesięć dni po ogłoszeniu płyty (właściwie nawet dziewięć, bo – jak przyznaje – nie udało mu się pozyskać materiału w noc premiery; został zepchnięty na boczny tor wyścigu o pretekst do wysławiania MBV). Nie chcę przez to powiedzieć, że dwa tygodnie lub sto lat byłyby lepsze. Zmierzam raczej do tego, że Dejnarowicz, tak jak cała reszta, chciał możliwie prędko pozbyć się płyty z krwiobiegu, byle uprzedzić moment, w którym kapitulacja przed jej miernotą byłaby nieuchronna. Nie sądzę, aby w przeciągu trochę ponad roku recenzenckie zwyczaje zmieniły się do tego stopnia, że z tekstami o King of Limbs Radiohead – płycie schyłkowej, nie budzącej właściwie emocji – czekano nawet miesiąc, zaś o kontynuacji „jednego z najważniejszych przedsięwzięć w dziejach muzyki rozrywkowej” pisze się w przeciągu paru dni lub nawet kilkudziesięciu godzin. 

W Internecie nie roi się jeszcze od recenzji najnowszego albumu Autechre. Z prostego powodu: to pozycja faktycznie wymagająca czasu, nie tylko ze względu na objętość, podczas gdy pogląd na mbv wyrabia się w mgnieniu oka, jak o każdym dziele na tyle przewidywalnym, że wystarczy przesłuchać trzydzieści sekund poszczególnych utworów. Podobnie jak w wypadku ostatniego albumu GY!BE – również przecenionego przez Borysa – nowe My Bloody Valentine okazało się nudne do szpiku kości, ale legenda nie pozwoliła kategorycznie tego stwierdzić. Łatwiej jest wystawić niebotyczną notę, zaliczyć do „wielkich płyt” (przypominam, że zdaniem Dejnarowicza mbv można postawić obok Bitches Brew Davisa) i zapomnieć o sprawie. Tego, że po spisaniu recenzji już do albumu nie wracamy, zwyczajnie nikt nie sprawdzi, a ocena będzie wisieć, zaświadczając o naszym uczestnictwie w „kulturowym wydarzeniu”.

Hasło „kulturowe wydarzenie” zaczerpnąłem z tekstu Andżeliki. Czytamy w nim także: „Wydanie i zawartość mbv sprawia, że Kevin może pójść dalej, a my, słuchacze, obcujemy z żywym, poddanym krytyce fenomenem muzycznym, a nie tylko ze stojącym w słoju wypełnionym formaliną eksponatem, którego nie można dotknąć”. Chwileczkę... mbv na pewno nie jest jeszcze eksponatem w formalinie, od jego premiery minęło zaledwie kilka dni; mowa więc o Loveless, prawda? A więc o tym, że słuchając mbv nie doznajemy wiele ponad bezwiedną wędrówkę myśli ku poprzedniemu wydawnictwu Irlandczyków. Dobrze – może być też mowa nie o Loveless, lecz o samym zespole. Ale spójrzmy prawdzie w oczy: My Bloody Valentine było wielokrotnie poddawane krytyce przed premierą mbv. Rewizja wyjściowego poglądu na temat Loveless czy Isn't Anything (ikona, kanon) odbywa się codziennie w domowych pieleszach, na tej samej zasadzie, na której miliony opierają porzucanie po jednym osłuchu La Monte Younga dla bardziej współczesnych projektów post-rockowych czy drone (czy słusznie, to już inna bajka).

W tekście Andżeliki pojawiają się również takie sformułowania, jak: „doświadczenie pokoleniowe” i „partycypowanie w premierze mbv”, które wydają mi się nachalnym zaklinaniem rzeczywistości, bo przecież nie jest tak, że My Bloody Valentine jest dzisiaj szerzej rozpoznawalne niż – dajmy na to – Interpol czy Rihanna. Mówienie o „partycypacji” przy okazji ściągania transcode'u z witryny internetowej zespołu to spora przesada, motywowana li tylko 1) uporczywym trwaniem przy legendarnej możliwości wspólnotowego przeżywania muzyki, 2) pragnieniem wpisania Shieldsa w modną kreację maniakalnego geniusza. To znów manewr autohipnotyczny, podobny do tego stosowanego przez Borysa. Czy lata spędzone nad potencjometrami są powodem do wystawienia płycie wyższej noty? Oczywiście tak, jeśli tylko potrafi się przekonująco uzasadnić radykalne obniżenie oceny na wieść o zbyt krótkim – miesięcznym lub rocznym – pobycie innego artysty w studiu.

Nie dziwię się, że o mbv pisze się oględnie – na jeden akapit o zawartości „wielkiej płyty”, przypadają cztery albo i pięć poświęconej wzniosłym kulturoznawczym i filozoficznym unikom. Przede wszystkim „niebieski album” jest wydawnictwem śmiertelnie monotonnym, tak śmiertelnie, że jego monotonia dotyka granic obiektywnie stwierdzalnej jakości. Tak naprawdę nikt nie odróżnia fragmentów tego albumu od masy nagrań shoegaze'owych czy dream popowych przesłuchanych w ostatnich latach. Apologetyczne recenzje prowokuje jedynie nazwa zespołu, symbolizująca obycie z kanonicznymi pozycjami oraz gust kształtowany przez długie lata na drodze obcowania z fizycznymi nośnikami. Ów romantyzm to nic innego jak prosty rockism, tyle że stawiający w roli retorycznej trampoliny nie faworyzowanie stylistyki, lecz czasu – przedkładanie przeszłości ponad teraźniejszość, historii ponad emocje w czasie rzeczywistym, tu i teraz. Jeśli chodzi o mbv, fenomenem nie jest sama płyta, lecz jej recepcja, prowokująca do wręcz karykaturalnych poświęceń.

Borysowi nie przeszkadza, że mbv wydano – jak pisze – „o 20 lat za późno”, podczas gdy w swoim poprzednim artykule szeroko rozpisuje się na temat zeitgeistu, sugerując, że muzyka – a nawet instrumenty używane do jej generowania – odzwierciedlają ducha czasu. A więc jak w końcu? Skoro MBV mogą wydać „wielką płytę” byle kiedy, skoro spójność dzieła z epoką, w której jest wydawane, nagle nie ma znaczenia, to po co listy roczne, podsumowania dekady, przewodniki po popie i tak dalej? „Jeśli mbv, to po co Borys?” – można by zapytać i uśmiechnąć się nad paradoksami, w jakie wpędza wypalonego słuchacza freudowskie pragnienie ekshumowania dawnej miłości. Poświęcanie się to bardzo chytra strategia zalotów: wiąże obiekt uczucia długiem wdzięczności, pozwalając wymagać wzajemności; przeskakuje nad namiętnością do realiów barteru, lekceważy nieprzewidywalne poruszenia serc, by grzać się w cieple rozsądnej wymiany. Na szczęście muzyka nie musi się prostytuować – nagabywana z pomocą nie wiedzieć jak wielkiej ofiary, po prostu nie odpowie, demaskując autoerotyczny charakter dźwigania krzyży i strojenia się w ciernie.

czwartek, 7 lutego 2013

My Bloody Valentine - mbv

My Bloody Valentine
mbv
2013, self-released






Dokładnie w punkcie 02:00 jedno ze sprzężeń gitarowych wysforowuje się na pierwszy plan i zaczyna imitować dźwięk harmonijki ustnej (...może to naprawdę harmonijka? wzdragam się przed dociekaniem). Dwadzieścia siedem sekund później (02:27) grupka wokali wspina się po wstępującej krzywej, parodiując nie tylko charakterystyczny zjazd po strunach gitary, ale i instytucję chórku w ogóle. Na etapie 03:36 dołącza solo na wajsze, przywodząc na myśl perorę pijanego, który przy barze zmaga się z huśtawką nastrojów. Trzy elementy urągające poczuciu estetyki. W „Only Tommorow”, o którym mowa, jak i na całym mbv, takie poczwary pełnią jedynie funkcję ornamentu. Walenie bez wytchnienia w odosobniony niezbyt lotny akord przez sześć minut długich jak wieczność – oto właściwe clue drugiej spośród kompozycji pomieszczonych na wyczekiwanym od dekad albumie My Bloody Valentine.

Ten słaby żart został wciśnięty między utwory poprawne: „She Found Now” czy „Who Sees You”, na które chyba nie zwróciłbym uwagi, gdyby nie rozpowszechniająca się opinia, że nie tylko podejmują, ale i rozwijają wątki z Loveless. To oczywiście zdanie osób, które nie powtórzyły sobie tamtej płyty z odpowiednią uwagą. Wystarczy zwrócić uwagę na perkusję: to, co w 1991 roku stymulowało skryte pokłady energii, dając za subtelny przykład moc podszywającą naturalne rytmy – vide relacja nartników z taflą spokojnego jeziora – w 2013 stało się ciężkawe niczym tuman mułu wzbudzony w ogrodowym akwenie (płachta czarnej folii przygnieciona na brzegach kamieniami, smutny karp na płyciźnie poszturchiwany patykiem przez dzieci działkowiczy). Kiedy w komentarzach pierwszych słuchaczy mbv padało – pół żartem, pół serio – porównanie niektórych pasaży rytmicznych do drum'n'base'ów, poczułem ukłucie ekscytacji: no tak, zrobią to odważnie, przecież trzeba żeby tamte doskonałe nabicia (jeśli nie chce się wam słuchać całej płyty, włączcie chociaż pierwsze takty „Only Shallow”) ewoluowały ku jednej z nielicznych stylistyk, których niezal XXI wieku jeszcze obawia się wchłonąć. Ale żałosne „Nothing Is” uświadomiło mi ostatecznie, że mbv nie jest próbą wizjonerstwa, lecz pomyłką, opóźnionym bękartem, którego rodzice odnajdują po czasie wymaganym do uśmierzenia najżywszych wyrzutów sumienia. 

Wróciłem jeszce do „If I Am” i „New You”, pogodnych, repetytywnych utworków, które przed chwilą przerzuciłem jak nieciekawe fotografie. Przyjemne empetrójki, które mogłyby aspirować do poziomu ostatnich nagrań Lætitii Sadier lub dostać rólkę w polskiej adaptacji Między słowami ze ścieżką dźwiękową zdominowaną przez Newest Zealand. Faktycznie: MBV kontynuują swoją ścieżkę dokładnie od momentu, w którym urwała się dwadzieścia dwa lata temu – od najsłabszego na Loveless Soon”, ot, zwyczajnego kawałka, który rozbraja fascynującą niejednoznaczność poprzednich indeksów tracklisty. Niestety, pula pomysłów przewidzianych na poszczególne etapy mbv wyczerpuje się po pierwszych trzydziestu sekundach każdego z nich. Łukasz Łachecki pisze pochopnie, że „po kulminacji w ostatniej minucie »Who Sees You« materiał aż prosi się o chwilę oddechu, po 12 minutach miażdżenia niewyobrażalnym, multiwymiarowym, wściekłym hałasem; wyczerpanie jest tak wielkie...”. A ja zastanawiam się, o jaką wściekłość mu chodzi, jakie wyczerpanie, jakie miażdżenie? Dla porównania ściągnąłem transcode, ale również tam ich nie znalazłem, choć siedziałem z ołówkiem w ręku i oczami wlepionymi w wyświetlacz odtwarzacza, by wynotować choćby drobne sekundy „niewyobrażalnego”.

Abstrahuję od tego, że mbv nie jest ani na jotę bardziej agresywne od Loveless, chciałbym jedynie usłyszeć rozsądne powody, dla których komukolwiek może się wydać wciągającym lub choćby tylko nie-zbędnym „Is This And Yes” pięć minut (!) ślamazarnej przygrywki na organach z akompaniamentem wokalnym jakiejś ledwo żywej cipy. Tracę maniery, ale to chyba dopuszczalne przy okazji skandalu w 320 kbps, który generuje zachwyty nad szczelnym wypełnieniem przestrzeni odsłuchu czy nad „gęstością soundu”, jak gdyby były to szczytowe osiągnięcia hiperprofesjonalnych studiów realizacji dźwięku, a nie każdej sypialni XXI wieku. Brzmienie Loveless było wyjątkowe, oczywiście, niech mbv będzie cieniem tamtej inżynierii (radzę jednak odświeżyć sobie „Touched”) – nie mam nic przeciwko, ale wolałbym nie porównywać tych płyt pod kątem żadnego innego aspektu, bo jeśli w ogóle czekałem na nowy album MBV, to inaczej niż wszyscy. Chciałem usłyszeć dokładnie to, co Borys opisał w 2009 po powrocie z ich koncertu w Barcelonie. Warto przywołać obszerniejszy fragment:
Ja oczywiście pławiłem się w doświadczeniu mistycznym – pożerałem każdy płat dystortowanej sonicznej magmy niczym dzikus. Kojarząc na wyrywki zakręty drogi tych loopów delektowałem się bieżącą falą zdegenerowanego brzmienia. Niestety ten paranoiczny audio-karnawał negatywnie oddziaływał na samopoczucie co delikatniejszych odbiorców – nagle moja dziewczyna zasugerowała, żebyśmy przeszli trochę do tyłu, bo troszkę wymięka. Odwróciłem się i skumałem, że przez te trzy kwadranse liczba wytrwałych samoistnie zredukowała się dość znacznie, a i wśród twardzieli miny nieco zrzedły. Kilka rzędów wstecz sytuacja była wciąż dramatyczna, ale do ogarnięcia. Wtedy MBV postanowili tradycyjnie zwieńczyć show niezwykle poruszającym interludium muzycznym, wymownie ochrzczonym „Holocaust”, a wplecionym w środek finałowego w setliście „You Made Me Realise”. „Holocaust” to punkt graniczny całego eksperymentu, wszystko co napisałem wyżej razy dziesięć, pytanie o sens posiadania narzędzi zmysłów, wyzwanie śmierci, próba ognia, koniec cyklu natury, etc. To ogromne płótno zamalowane na czarno, gdzie każdy piksel atramentu równa się potwornej, niewybaczalnej dawce rozkręconego do maksimum zgrzytu przesterowanych gitar. Należy się wcielić w rolę ofiary zbiorowej zagłady, bo inaczej ta absurdalnych rozmiarów katastrofa nie ma sensu.
„Zakręty drogi loopów”, „liczba wytrwałych samoistnie zredukowała się dość znacznie” – to moje ulubione, a jeśli dodać „trochę do tyłu, troszkę wymiękającą dziewczynę” i „koniec cyklu natury”, zyskuje się przekonanie, ze oto Borys dobitnie scharakteryzował muzykę, której dzisiaj – marne trzy lata później – zwyczajnie by nie wytrzymał. Chciałem muzyki nie do zdzierżenia, jakąkolwiek jakość podstawić pod te słowa: hałas, holocaust, melodię, piękno czy zdanie z rozważań Arystotelesa O niebie („Ruch gwiazd wywołuje harmonię, ponieważ dźwięki wydawane przez nie składają się na akord muzyczny”). Oczekiwania zostały zawiedzione: rytm i przepływ struktur harmonicznych – obecne, potoczyste, ale pozbawione dynamizującej melodii; gęstość zdarzeń muzycznych, w której można wyłącznie ugrzęznąć. To tak, jakby oddanemu fanowi FlyLo, Autechre czy DāM-FunKa polecić sofomor The xx jako must have, najbardziej eksperymentalne nagranie dekady.

Dlaczego Łachecki unika jakiegokolwiek podręcznego kontekstu tak rozpaczliwie, że musi sięgać aż po Coltrane'a, Timeless, Emperor Tomato Ketchup, Radiohead (!) czy alternatywnego rocka? I dlaczego – tak konsekwentnie sygnalizując przynależność mbv do porządku legendy – w końcu kapituluje i przywołuje „nową muzykę” pod postacią... The Seer (nie dam się zbyć: to zestawienie nie jest do końca żartobliwe) – albumu nagranego przez starców dla starców, by osłodzić im nieprzystawalność do okresu bezkrytycznej apologii młodości, w jakiejkolwiek umiejscowić go epoce? Chodzi o ruch wyrwania mbv z czasu, w którym statystyczne wydawnictwo jest równie frapujące, co ów album, tyle że nie dysponuje trampoliną w postaci legendy? Chodzi o wykluczenie mbv ze zbyt wymagającej konkurencji ze strony bandcampów z shoegaze'em nagrywanym w ciągu jednej nocy przez nastolatków dumających nad zdjęciami latarń w wietrzną noc? Będąc świadomym wagi dwóch pierwszych LP My Bloody Valentine, mam tu oczywiście na myśli nastolatków pokroju – dajmy na to – Belong czy Stella Luna.

Migotliwe intro „To Here Knows When” mogłoby zostać uznane za prototyp kilku powszechnie znanych minut Since I Left You. Po wysłuchaniu „When You Sleep” można by sarkać na sukces Saturdays=Youth. Gdybym urodził się odpowiednio wcześniej i pisał o Isn't Anything, prawdopodobnie zbliżyłbym się do refleksji o Shrines, tyle że zamiast witch house'u, dubstepu i chillwave'u wspomniałbym Sonic Youth, Nirvanę czy amerykańskich minimalistów (albo i Coltrane'a, a co). Echo dwóch pierwszych albumów My Bloody Valentine wciąż nie wygasło i można przykładać je do horyzontu dzisiejszej muzyki, żeby skutecznie wykazać jej zadłużenie u dyptyku pojedynczego zespołu, a tym samym ośmieszyć wszelkie wzniosłe roszczenia. Ale jeśli przyjąć taką metodę, należy pozostać konsekwentnym i rozstrzygnąć, jak ma się „niebieski album” do manifestu zawartego w pierwszym wersie debiutanckiego LP MBV. „Soft as snow but warm inside” to nie tylko metaforyczne ujęcie niepowtarzalnego brzmienia, ale też przenośne streszczenie wyobraźni fundującej całą estetykę, wyobraźni przywiązanej do drobiazgów leżących u podstaw arcydzieł, detali podobnych popiołkom, które – walając się w pościeli chwilę po postkoitalnym papierosie – zaświadczają o wadze i urodzie seksu. Tego drżenia, tych obrazów, na mbv nie ma.

„Zostając w tyle, wyprzedzili samych siebie”. Fajne hasło? No, to co – „znów to zrobili!”, tak?