środa, 23 grudnia 2009

Karol Shwarz - Rozewie + Ścianka - Białe Wakacje

Dziś recka Rozewia i super niespodzianka dla grzecznych dzieci. Jeszcze w tym roku druga odsłona Bez słuchania, a potem widzimy się około 12 stycznia przy okazji podsumowania roku.


Karol Shwarz All Stars
Rozewie

2009, Nasiono


6.3




Ścianka
Białe wakacje

2002, Sissy


7.5


Mój zabawowy esej o Białych wakacjach na blogu Camela. Nie bójcie się jednak.

poniedziałek, 21 grudnia 2009

The Cure - Disintegration

The Cure
Disintegration

1989, Elektra/Wea



9.2


Obejrzałem 500 dni miłości, a potem posłuchałem Disintegration. Nic nie łączy tych dzieł poza jednym detalem: kiedy bohaterowie spotykają się po raz ostatni, facet, który pozostaje niezmieniony, zauważa zmianę w dziewczynie - wygląda na bardziej doświadczoną, mądrzejszą, starszą. Jest kobietą TERAZ, dziewczyną już BYŁA. Z chłopakiem BYŁA, potrzebuje mężczyzny TERAZ. Nie oglądaj się, to nie za oknem coś przejechało na sygnale.

Zapewne: to fikcja nietrzeźwej, zbolałej perspektywy, ale nie od dziś wiadomo, że są interpretacje świata, nie on sam. Tom nie ma szans z Summer, która w jego oczach dorosła - poszła do liceum, kiedy on dalej siedzi w gimnazjum - i łatwo ulega bredniom, które ta mu sprzedaje. Zamiast wkurwić się, poranić i odejść sobą, co byłoby naturalne, za wszelką cenę chce do niej dołączyć (irracjonalność tego, skoro nie są już razem) i grać w jej grę. Łatwo jej wybacza i zostaje zdegradowany do roli przyjaciela, z którym kiedyś coś tam było, ale przestało. W najpiękniejszej chyba pod względem liryków piosence na Disintegration - Last Dance - również opisana jest scena spotkania po rozstaniu, mikroarchetypiczna właściwie dla malowniczych relacji międzyludzkich przedstawianych np. w literaturze i nie da się ująć jej inaczej jak sztyletując faceta solidnie okopconym soplem. Chyba można by mówić o androkrytyce, écriture masculine itd., gdyby miał kto czas odstawić na chwilę porno i konsole.

Dlaczego wydaje się to być stricte męskim doświadczeniem można gdybać. Być może chodzi o to, że ewolucyjnie faceci trzymają z kobietami młodszymi od siebie, więc mają niekiedy czas i okazję obserwować morfing osobowości i fizyczności. Tyle że brzmi to zbyt dosłownie i wąsko, nie tyczy wszystkich, a i to nie zawsze itd., a przecież mówimy o metaforze i jej interpretacji, o złudzeniu perspektywy, czymś co powinno być uniwersalne i już opracowane. Od Wierności w stereo (Rob) po W poszukiwaniu straconego czasu (Swann) okazuje się, że spotkanie po rozstaniu jest już spotkaniem z kimś na wyższym poziomie, na kim (być może) trudno się wyżyć i w styku z kim trudno zachować dumę z własnej osobowości, obnażonej nagle jako bierna i zapatrzona w przeszłość (samospełniający się odbiór w wersji życiowej). Trudno mi zgadnąć dlaczego ci wszyscy goście nie są w stanie zebrać się w sobie i wykpić ostro tych kobiet, z którymi przecież nic ich już nie łączy (instrukcja postępowania w Damskim gangu Borisa Viana). Żaden bohater (i w końcu słusznie: sic!) literacki nie dmucha kobiecie w twarz papierosowym dymem, nie rzuca jej w twarz ścierką. I nie wstaje. I nie wychodzi (w Prayer Shellaka ten impuls kieruje się jednak w nowego wybranka własnej ex-. I były inne czasy. Lepsze czasy.).

Przypomina to po części pławienie się w akceptacji dla słabości, jaką opisuje Berent w Próchnie: poniekąd powinnością mężczyzn jest bycie erotomanami, częścią zaś etosu jest poddanie się urokowi kobiecości, gra (o ile rzeczywiście można się godzić bez bólu na granie bezużytecznego niemowlaka) w zrzucenie zbroi i poddanie się. Na Disntegration dzieje się to samo, niestety, ale, szczęśliwie, przed bohaterem lirycznym tego albumu jeszcze długa, długa droga i przynajmniej tyle dobrego, że spokój znajduje w końcu wyłącznie dzięki własnym wysiłkom, a nie poszukując kobiety-odtrutki, od której otępiająco szczęśliwie mógłby się uzależnić. Więc tylko w połowie jest pipką. Poza tym przewijają się przez ten album przesłanki każące sądzić, że działa po omacku i robi właściwie wszystko, co tylko podpowie mu prostoduszna intuicja typu zaprasza-to-idę. To jego pierwszy raz. Wspomnijcie, co robił w takim układzie Tristan. Streszczenie tej płyty można by publikować w Charakterach i ma to jedynie niewielki wpływ na fakt obecności Disintegration w moim top 10.


czwartek, 17 grudnia 2009

Lickets - They Turned Our Desert Into Fire + Her Name Came On Arrow

Lickets, the
They Turned Our Desert Into Fire

2009, International Corporation
/Ghandara


7.4



Barokowo bogaty w barwy post-folk + efekt kuli śnieżnej = budowanie sieci sprzężonych pejzaży (okładki robione photoshopowym nawarstwianiem wizualizują metody grania), które mogły kiedyś zwidzieć się Spaceman 3, gdyby Pierce i Kember więcej czytali. Ograniczając się do czysto estetycznego doznania: ciekawie śledzi się folkową bazę - melodyjki na akustyk - obklejaną coraz to nowymi warstwami kolorów, konsystencji i kształtów. Kolorów czego, konsystencji jakich, kształtów których - praktycznie nie do prześledzenia bez maksymalnego skupienia, niechętnie osiąganego z winy przyjemności rozlewającej się po wyobraźni i trudno uchwytnego dynamizmu zachodzących na TTODIF przemian.

Można być już trochę przyzwyczajonym do większości zastosowanych tu zabiegów (Początkowo skromna melodia rozrasta się koncentrycznie do maratonu filmowego o życiu fraktali, aby znienacka rozpaść się w szczytowej fazie wzrostu i klasyczne no wow situation), ale trzeba pamiętać o rozróżnianiu zajebistej realizacji od sztampowej, dbałej jedynie o funkcjonalność. W teorii przydałoby się pozbyć niektórych ścieżek i oczyścić pole widzenia odbiorcy, odsuwając napierający momentami chaos, ale w praktyce równałoby się to połowicznemu bez mała spadkowi imaginacyjności TTODIF. Niektóre więc dźwięki wprzęgnięto w wyłączną służbę impresji i w tym kontekście warto zwrócić uwagę na bas, który, wykorzystywany niekiedy jako źródło głębokich, mrocznych drone'ów, z łatwością ewokuje zaprószone ciemności najniższych partii lasu nie będąc specjalnie przepuszczanym przez efekty.

W porównaniu z tą płytą nowe Barn Owl (The Conjurer) śmieszy, nie tylko już rozczarowuje, niestety. W odróżnieniu odeń, Lickets zdają się pamiętać, że talia omawianej tu topiki nie składa się tylko z pustkowi i pustyń, ruin, tajemnic i niebezpieczeństw, ale także z motywów rzadziej spotykanych a nie mniej adekwatnych jak np. gęsta, halucynacyjna maligna (Caribou, Bexar Bexar), malaryczna duchota (Shalabi Effect, Book of Shadow), mgliste zielenie sielanek mediewalnych (Natural Snow Buildings), słoneczne lasy (melodyjny Blackshaw i ambientowy Sylvian) czy reminiscencje złotego wieku w postaci wręcz russoizmów, poruszanych także na małej a interesującej płytce Ancient of the Ancients Daughters of the Sun. Niektóre surowe fragmenty przypominają zaś "nawet w nocy przeciwstawiające (koniecznie) swoje gorąco mroźnym gwiazdom" przepalone pustkowia Metallic Falcons.

Brakuje tylko jakiegoś, w cudzysłowie, szaleństwa, choćby zupełnie stereotypowego, które odciągnęłoby na chwilę od piękna, zmusiło do ucieczki odeń i w efekcie pozwoliło zobaczyć je z zewnątrz i polubić za obecność skazy, co zostało z dobrymi skutkami zrobione na s/t Wooden Veil. Nic takiego się na TTODIF nie dzieje i można by wybaczyć, ale co nie razi w motywacji i partiach składowych samej akcji, to razić zaczyna na etapie efektu: rozczarowanie niemożnością polubienia tej płyty dziwnie ciąży. Wszelkie wysiłki czynione w tym kierunku przypominają próby przemożenia się do fascynacji muzeum: z góry orzec można jako mało prawdopodobne.

Lickets, the
Her Name Came On Arrow

2009, International Corporation
/Ghandara


4.2


Drugi z wydanych w tym roku przez Lickets albumów nie umywa się do wyżej wspomnianego, ale pozostaje jego niezłym dopełnieniem. Fanom Natural Snow Buildings może nawet spodobać się bardziej ze względu na powielenie charakterystycznego dla Francuzów instrumentarium oraz sukcesywne nawarstwianie zimowych ornamentacji aż do uwypuklenia ich z czasem jako dominanty kompozycyjnej. Bardzo miodna druga połowa nie daje jednak rady zatrzeć wrażenia nudy - post-rockowe zagrania, na których koncentruje się akcja nie są w stanie uniknąć przygniecenia skostniałym stereotypem recepcyjnym. W porównaniu do They Turned... jest zbyt przejrzyście, niezbyt transowo, nazbyt klasycystycznie, który to kierunek został zresztą obrany wyłącznie pro forma. Harmonijnej urody i kruchości nie dopełniają cementujące moc anektującą kompozycji aktualizacje odległych w czasie pierwowzorów (naiwność wszędobylskich smyków, które zwyczajnie nie mogą podołać), nie ma też programowego sprzeciwu ciemnościom mogącego objawiać się dekonstrukcją eksperymentalnych form do ich klarownych podłoży, która to dekonstrukcja jako podróż z A do B mogła by stać się najbardziej dynamicznym intelektualnie (z braku istotnych miejsc zaciemnionych włączających do gry emocje czy eksplorującą symbole wyobraźnię) elementem albumu.

Gotowy produkt pozbawiony elipsy, której czas zataczania odbiorca mógłby wypełnić dowolnymi konkretyzacjami i która wytworzyłaby potrzebne przy zamierzonej liryczności niedopowiedzenie. Zabrakło troski o podsycanie wyobraźni słuchacza oraz przemyślenia kierunku własnych działań i kontroli nad aranżacjami, które zdają się niekiedy wymykać ot tak, nieuzasadnienie, bez żadnego planu (więc dodatkowo element hipokryzji, jeśli uznać, że rzeczywiście całość miałaby klasycyzować, a więc być harmonijną, symetryczną, rozplanowaną). Drażniące rozmiarami orkiestracje bywają zamrażane w typowo slow-core'owych tempach, a w miarę obytemu odbiorcy retardacje te nie są absolutnie potrzebne - widział te cuda na tyle często, że rzeczywiście zaczęły mu się kojarzyć właśnie z obiektami zatrzymanymi w czasie, nudnymi reliktami przebiegłej już ewolucji. Na pewno jednak warto sprawdzić, szczególnie, że do końca 2009 wszystkie swoje płyty Lickets udostępniają za darmo.

myspace : albumy udostępnione za darmo przez zespół

wtorek, 15 grudnia 2009

Electrik Red - How to Be A Lady, Volume 1

Electrik Red
How to Be A Lady, Volume 1

Def Jam/Radio Killa



6.5



Jednym z działów podsumowującej rok ankiety, którą można sobie wypełnić na Pitchforku, są wybory najmniej docenionego albumu 2009 i wśród typów znalazło się właśnie Electrik Red. Słusznie, bo jest to płyta kompletnie zagubiona w czasie i przestrzeni. Zrobiło się na tyle późno, że dla zrozpaczonych fanów r'n'b racjonalnym stało się nawet czepianie Ciary. I spoko, ale dopiero jak słucham tego pominiętego ER i natykam się na tłuste, sucze, obwieszone złotem, cieknące błyszczykiem, sunące jak odrestaurowane buicki, *bujające* gówna jak Muah czy Drink In My Cup (potężne są, mokre są, wstyd jest aż), wiem, że są to single-single, a nie jakieś tam promosyfy wystrzelane na myspace wieki przed realną premierą. Większość zamieszczonych tu kawałków po prostu jest choć minimalnie żywotna; jasne: są wypełniacze, ale nie stanowią w końcu całej płyty, wbrew przyzwyczajeniu lansowanym przez większość na tym poletku, i tak czy siak nadają się na wolniejsze momenty imprezy lub miły wieczór z czarnymi dupami i jaraniem (downtempa).

Po części jest to właśnie to na co czekałem, odtrącając po kolei różne słabiutkie synth-popiki i wrażliwe lasunie próbujące spiętej dywersyfikacji acz-kol-więk wyluzowanego postmodernizmu w przepychaniu świata swoich przemyśleń po pierwszym roku do czegoś tak prostackiego jak electro. Dziewczyny zebrane do bycia Electrik Red zbawia natychmiast budząca się w odbiorcy świadomość: w końcu ktoś, kogo nie spotkam na ulicy, to są jakieś mityczne stworzenia jak kiedyś Pussycat Dolls oraz Spice Girls, a o to przecież chodzi żeby gwiazdy popu (lub nań się kreujący) i ich high-life były dla mnie niedostępne. Tricky i Dream jako producenci też budzą jakiś respekt, nie ma na co narzekać i przynajmniej nie ma autorskiego odpracowania jakiejś konwencji sztywno zadanej sobie jako praca domowa artysty, jak stało się to w przypadku m.in. nowego Rascala, a co zawsze niepowstrzymanie mnie śmieszy jako droga twórcza czy nawet przystanek w niej
.

Od wieków świat ogląda
Modę na sukces i Star Trek, odmawiając zupełnie posłuchu realowi, więc nie wiem jaki sens ma tendencja zmieniania gwiazd w znajomych z sąsiedztwa. To jeszcze nigdy nie zadziałało na dłużej niż 5 minut. Słuchając Electrik Red można wrócić do starych czasów Olimpu i Tytanów. Jest to tylko sugestywna imitacja, ale niby znowu plakaty nad łóżkiem, Parandowski do poduszki. Czuję się stary jak Flaubert przez ten album, na nowo czytając mit, który się w nim zmieścił, co na plus zaświadcza o sugestywności przedstawienia. Starszy niż Tołstoj i już na stówkę nie przelecę Hani Montany. Padły zdania entuzjazmu, dałem radę, ale stare, dobre czasy chyba serio już minęły, a dziwne, bo sama powieść przecie trzyma się wartko, choć dziwnie często środkiem jej nurtu płyną już jeno reminiscencje.

środa, 9 grudnia 2009

5.0's, pt 5

Lekko rozszerzona wersja od dawna nieobecnych 5.0's.

Orchid
Driving With a Handbrake On

2009, Gusstaff Records / Sonic Records


Kiedy piosenka z DWaHO zmierza w stronę popu ktoś zaczyna grać stary, dobry rock. Kiedy ktoś postuluje grać teraz rocka, w połowie kawałka jego przeciwnik próbuje wymóc kompromis i chociaż zabarwić kawałek popem. Kiedy wokalistka zaczyna być rozpoznawalna i można zacząć spodziewać się lansu, skromni i staromodni członkowie zespołu wydają się hamować, aby z niego nie skorzystać i pozostać wiernymi ideałom sierpnia. Efektem tych pokrętnych strategii okazał się dziwny brak recenzji z prawdziwego zdarzenia i zastygnięcie w niepewnym rozkroku, którego chybotliwość spływa z płyty na odbiorcę każąc mu wierzyć, że nie słucha niczego ważnego - demka, cd-ra, streamu z myspace, ale na bank nie debiutu poważnego zespołu, w kontekście którego przez kilka sekund tu i ówdzie szeptano w kategoriach Grunwaldu.

Mark Eitzel
Klamath

2009, Decor


Osiem lat temu Eitzel wydał Invisible Man i chyba stanęło na tym, że to jego największe dzieło. W kilku miejscach można znaleźć niepewne zachęty do przesłuchania Klamath, ale zdaje się, że pochodzą z wyrzutów sumienia i sentymentu. Eitzel to mocny gracz w swojej lidze i kiedy rzuca nowy album trudno bez skrępowania narzekać, ale też i coraz trudniej cieszyć SIĘ. Sytuacja jest podobna jak z tegorocznym wydaniem wcześniej niedostępnych kawałków American Analog Set: super, odświeżenie tego świetnego zespołu wydaje się potrzebne, ale pozostaje pytanie: kto tego posłucha i doceni w dobie tysiąca chorych płyt zdobywających mimo wszystko pierwsze miejsca na listach rocznych zwykłych zjadaczy przecież chleba? Kto nie ryzykuje i nie eksperymentuje ten się nie adaptuje i ginie ten. Prosta prawda, ale pewnie sami wiecie, jak trudno ją sobie czasem przetłumaczyć. Można dalej robić po cichu swoje i wszyscy będą was lubić, ale problem jest taki, że w was samych coś już będzie nie tak. Spojrzycie na siebie pewnego dnia i będziecie zmuszeni powiedzieć sobie, że gdzieś tam kiedyś zabrakło wam jaj. Domyślam się, że to boli i sporo do empatii dokłada mi, z całą dla niego sympatią, właśnie nowy Eitzel, kucający przy własnej drodze twórczej, aby z rezygnacją ciąć się po pupie czymś ostrym.

Crippled Black Phoenix
200 Tons of Bad Luck

2009, Invada


Z całego serca polecam tę płytę. Jest to bezsprzecznie Embryonic post-rocka z przybudówkami po dach zajebanymi oldschoolowym rockiem jak szopa dziadka papierówką. Jak pisze jeden z klientów Amazon: epic soundscapes with a dark, unsettling beauty; these are mournful, prog-folk stoner tunes with a narcotic morbidity. Like Pink Floyd meets Nick Cave. I jest tutaj nawet klasyk formuły: podniosły monolog, któremu akompaniują skradające się, narastające gitary. Jest kilka eksplozji, parę pasm transu, masa konkretnego rocka z lekko barowym, męskim wokalem. Problem jest jeden: po czwartym przesłuchaniu człowiek zaczyna się zastanawiać po co właściwie słuchał tego czwarty raz. Ale! dla miłośników gatunku pozycja nieodzowna, a i fani Modest Mouse lub Temple of the Dog znajdą tu coś dla siebie.

Andy
11 piosenek

2009, Universal


W jakim wieku dziewczyna staje się kobietą? Czy 40stki tworzące zespół to ciągle girlsband? Chyba tylko dlatego, że więcejsylabowy przedrostek zaburzyłby nośność sformułowania. Nieważne. Mimo, że sama idea jest wspaniała i jestem jej fanatykiem, przyznajmy: nikt nie musi 11 piosenek słuchać, żeby wiedzieć jak i co Andy grają. Dlatego gnębi tak naprawdę parę jedynie spraw doraźnych: jak można było tak zjebać Złote rybki - ten wspaniały, dziewczęcy, naiwny, łobuzersko elegancki utwór? Dlaczego coś się stało z tempem, coś się stało z rezygnacją i wyrzutem? Ze zjadliwą ironią tego podobno tak dobrze mnie znasz? Jak można było zaprosić do pisania tekstów Pawła Dunina-Wąsowicza? Przecież to obleśne i żadna kobieta nie powinna się do tego posuwać. Dlaczego tak mało instrumentalnej naiwności? Tych outr, które przecież wszystkim super gra się po pijaku i nie trzeba wiedzieć co to gitara. Co z polskim Electrelane? Może i nie jestem gentlemanem w tym momencie, ale kręcę nosem i to nie zawoalowanie. Skąd ta śmiałość niby w parciu pod prąd savoir-vivre'u? Wszyscy byli przygotowani na tę śmierć, nie zaprosiliśmy księdza, dlatego wszystko stało się tak szybko i nie ma już o czym rozmawiać, co wspominać.

Tyondai Braxton
Central Market
2009, Warp


Jako mistrz cierpliwej kontemplacji potrafię znieść wiele, ale Central Market to już skomasowana porcja kryptonu. Nie polubiłem Battles, nienawidzę Brakstona. Wszystko, czego w muzyce nie cierpię jest tutaj: radość, orkiestra, formalizm, sterylność, defibrylujący i deflorujący sam siebie intelektualizm, ciążenie ku syntezie masy przaśnych gówien w dział Ikei z wyposażeniem gabinetów stomatologicznych. W Człowieku demolce Stallone trafia do przyszłości i odwiedza kibel. Odkrywa, że nie ma w nim papieru tylko jakieś pastelowe muszelki, których zastosowania nie potrafi rozgryźć. Ilekroć mam do czynienia z taką płytą czuję się podobnie. Rozumiem kształt, domyślam się celu i akceptuję jego ewentualny brak, ale nie potrafię się z tym wszystkim zgodzić na gruncie filozofii: nadawanie papierowi toaletowemu nowej formy jest tylko pełnym hipokryzji wciskaniem pauzy w jedynym dążeniu, które naprawdę powinno nas interesować: wyeliminowaniu samego srania.

piątek, 4 grudnia 2009

Cormac McCarthy - Droga

Spodziewajcie się od tego miesiąca więcej tekstów o książkach. Początkowo skupię się na literaturze postapo, potem też trochę współczesnej Ameryki w ogóle (z Kanadą włącznie, bez Meksyku), a potem może Boris Vian, ale jeszcze nie wiem. Elson, kotki :*

Cormac McCarthy
Droga
(The Road)
Kraków 2008




7.3



Trudno znaleźć w najbardziej współczesnej literaturze pełniejszą realizację prototypowej wizji postapokaliptycznej. Szperając w śmietniku jaki przedstawia sobą ten krąg zainteresowań pisarskich, można dotrzeć do rzeczy artystycznie bardziej satysfakcjonujących, bardziej wstrząsających i, przede wszystkim, mniej pretensjonalnych, ale McCarthy'emu zwykle udaje się jakoś oddalić wątpliwości czytelnika. Ostatecznie, zdaniem jego wydawcy, jest jednym z największych żyjących pisarzy amerykańskich. Wszystko jedno i wątpliwe. Ważne, że na mocy zestawienia z resztą literatury przedstawiającej świat po końcu świata, przebiegle wygrywa.

Po pierwsze akcja utworu toczy się w realiach postapokalipsy typu dying earth, więc katastrofa jest winą zmian zachodzących w samej planecie, spowodowanych prawdopodobnie uderzeniem meteoru czy asteroidy. Efektem bezpośrednim jest zredukowanie ilości światła słonecznego przez wzbity w atmosferę pył i sadzę po pożarach, zaś długofalowym stale postępujące: ochłodzenie klimatu i degradacja cywilizacji. W takim wypadku zarzut o uchylenie się od wprowadzenia w fabułę schodzi ze sceny. Asteroida to, jasne, metafora nieuchronnego losu, ale też wyraźnie wybieg pozwalający McCarthy'emu na pochwalony przez krytyków minimalizm: katastrofa z kosmosu sprawia, że można obejść się bez obszernych figur opisowych właściwych konwencji (relacja z reakcji globalnego społeczeństwa na zbliżające się uderzenie, postawy przywódców państw, szaleni naukowcy i religia, jak ma wyglądać teraz kultura?, totalna miazga w epicentrum, research jak właściwie działa bomba lub czterej jeźdźcy etc., etc.), dzięki czemu narrację bez kłopotu rozpoczyna się in medias res.

Również uzasadnianie dlaczego akurat bohater książki przetrwał nie jest potrzebne: to postapo, świat chwiejnie trwający po wyniszczającej tragedii, której znakiem rozpoznawczym była randomowość zrównująca do zera praktycznie całe ludzkie wyposażenie w mniej lub bardziej istotne dla przeżycia talenty czy cechy charakteru. Wszelkie moszczenie przedstawianej historii jawi się być w takich warunkach rzeczywiście niepotrzebnym. McCarthy wychodzi jednak kurtuazyjnie na przeciw żądnym porządku czytelnikom wprowadzając delikatne retrospekcje wyjaśniające m.in. skład osobowy pary, której przygody będziemy śledzić (tata i synek, mamusia popełnia samobójstwo, bojąc się paść ofiarą wzrastającej anarchii). Do ukłonów w stronę czytelnika warto dodać, że podobno dopiero w kolejnych edycjach książki pojawiły się znaki przestankowe, pierwotnie pominięte przez autora. W Polsce rzecz ma się w sumie nieźle: nasze wydanie Drogi ma interpunkcję, ale poszczególne partie dialogowe nie zaczynają się od myślników. W Polsce komercja z awangardą jedynie remisuje, w US 1:0. Dzwońcie do gazet.

Główny bohater podróżuje po wyniszczonych Stanach z dziesięciolatkiem. Niewyimaginowanym niestety. Pretensjonalna strona dialogów polegających głównie na podtrzymaniu w dzieciaku nadziei i poczucia sensu wędrówki (wymyślona na użytek stworzenia iluzji celowości działań misja niesienia ognia i reprezentowania dobrych ludzi) jest sukcesywnie osłabiana. Trudno kwestionować fakt, że opiekuńcza perswazja, dla dorosłego czytelnika płytka, kierowana do dziecka przydaje historii realizmu (zresztą łatwo sprawdzić pozytywny wynik tego równania: pod pocieszanego dzieciaka podstawiamy pocieszaną piękną kobietę, wielką miłość bohatera. Uznane postępowanie metodologiczne, tzw. negative ta-dah). Z drugiej jednak strony dziecięcy bohater ujawnia, oczywiście, jak grubymi nićmi szyta jest wzruszająca strona powieści. Bez małego kosmity Dystrykt 9 straciłby z 1/4 siły oddziaływania. Bez Nel W Pustyni i w puszczy nie miałoby sensu. Przykładów użycia dziecięcego bohatera do pokrycia braków fabularnych można mnożyć i zazwyczaj okazują się one obraniem drogi na skróty. Być może przemówiła przez McCarthy'ego chęć przepchnięcia dzieła w z założenia ciężkiej konwencji do świadomości szerszej publiki, ale wrażenie obcowania z Kwiatem pustyni postapo pozostaje do końca niezatarte, do czego jeszcze wrócimy.

Po trzecie McCarthy osadza akcję nie bezpośrednio po katastrofie. Stany zdążyły już się wyludnić, bohaterowie wykształcili w sobie nawyki pomocne w przetrwaniu w nowej rzeczywistości, napotkani po drodze ocaleni mieli czas się skonsolidować, zazwyczaj w zorganizowane grupy rabunkowe. Wokół spotkań z innymi niedobitkami buduje się właściwie cały ładunek emocjonalny nie wyczerpany relacją ojca i syna. Najbardziej narzuca się uwadze prosta defamiliaryzacja: budynki należy omijać lub badać ze wzmożoną ostrożnością - funkcjonują zupełnie odwrotnie do pierwotnego zespołu znaczeń (dom, rodzina, schronienie etc.). Ludzi również należy unikać: klimat koszmaru, momentami podniesionym do gore, implikują właśnie zetknięcia bohaterów z innymi. Strach, obrzydzenie, zaszczucie i hipnotyczną fascynację ewokują i rozlegające się w lesie bębny drapieżnych kultów religijnych, i przemieszczające się w poszukiwaniu towaru gangi łowców niewolników, i pojedynczy obcy, domyślnie: złodziej, zabójca lub ludzka skorupa, niebezpieczna, bo sprowadzona do impulsów. McCarthy w większości wypadków sugeruje niebezpieczeństwo, daje czytelnikowi jego skrawek - ten, który z ukrycia mogą zobaczyć bohaterowie - lub nawet ogranicza je do samego symbolu, wizualnego czy dźwiękowego. Z rzadka jedynie (około 4-5 razy w toku powieści, w równych odstępach) podkręca sprężynę, zazwyczaj wyraźnie dynamizując akcję, sugerując bliskość brutalnego końca bohaterów, ewokując rozedrganie otoczenia i psychiki postaci, aby ostatecznie zamrozić obiektyw na elemencie typowo gore, makabrycznie groteskowym, ale nie dotyczącym bohaterów fizycznie, a jedynie jako wzmożenie traumy.

Elementy horroru wydają się odbierać Drodze większość patosu, którego można się domyślać po zapoznaniu z pobieżnym szkicem powieści. Dość ambiwalentny stosunek wywołuje jednak czwarty filar: metaforyka, poetyckość języka tej powieści. Trudno zaprzeczyć, że McCarthy napisał jedną z tych powieści postapo, które można policzyć na palcach jednej ręki: profesjonalną pod względem technicznym. Nie ma tutaj zamieci metafor lub biegunowej ich fasadowości, spotykanej najczęściej w literaturze reprezentującej ten podgatunek. Trudno też o tanią paraboliczność czy pseudonaukowy, sztucznie uwiarygadniający bełkot. Równinne pejzaże przerywane miejscami przez cienie miast lub pasma autostrady poza tym, że pozostają efektowną dekoracją, działają także jako projekcja pejzażu wewnętrznego bohaterów, mniej nawet jako alegoria zrujnowanej ludzkości.

Wyniszczone konstrukcje i zrujnowana przyroda są skrytym bohaterem powieści (jako obiekt ww. defamiliaryzacji chociażby, sprawiającej, że budynki swoją pustką, brakiem szyb, rujnacją i tajemniczością mówią ostrzegając przed swoją zawartością). Wiele tu jednak symbolków, które podkreśla się specjalnie, żeby stworzyć w czytelniku złudzenie ogromnych umiejętności interpretacyjnych i przez ohydne pochlebstwo go pozyskać. Np. stalowy grot na włóczni jednego z łowców niewolników prowokuje narratora do wysnucia domysłu o odtworzeniu prymitywnych kuźni, gdzieś w głębi kraju. Pomysł ten zostaje wysnuty i natychmiast porzucony. Naszym zadaniem jest teraz popłakać się nad refleksją: świat w ruinie, a ludzie zamiast się ratować i współpracować, po pierwsze wyrabiają broń. Po otarciu łez można zadać sobie kilka pytań: skąd przekonanie narratora o lokalizacji rzekomej kuźni w głębi kraju? dlaczego prymitywna? czy kuźnia w ogóle może być nowoczesna? tak czy siak chodzi o młot, kowadło i kawał blachy, dlaczego włócznia w ogóle? etc.

To odpowiedni moment, żeby wrócić do wspomnianego już dyskomfortu: uznawany za jednego z najlepszych współczesnych pisarzy amerykańskich, McCarthy chyba jednak trochę siłowo włącza temat postapokalipsy w obręb swojej twórczości. Zdradza to poetyzacja zakończenia, nachalna i odstająca od reszty (domyślnie funkcjonować miało być może jako uczczenie klasyka postapo - Kantyczki dla Leibowitza, ale równie dobrze można je uznać za odnośnik do Drogi Kerouaca, którą Droga McCarthy'ego jako powieść drogi również mogłaby na upartego honorować), jakby nauczająca, że konwencja ta stać się może szczególnie bliską w obecnych czasach; oswajająca ogół czytelniczy symbolika (zwykle katastrofa musi ominąć Statuę Wolności, u McCarthy'ego ocalona zostaje puszka coca-coli, duh) oraz otwarte kompilowanie motywów już tkniętych, czy to przez wcześniejsze pozycje książkowe czy to przez Fallouty, czy to przez sięganie do puli wiadomości o konwencji znajdujących się w zakresie ogólnoczytelniczej wiedzy.

Pozostaje jednak faktem, że Droga jest jedną z nielicznych powieści, które można uznać za wzorcową realizację wizji (dla ogółu schematu wyobrażeniowego nt. literatury postapo Droga jest mniej więcej tym, czym komputerowy Stalker dla niespolszczonego Fallouta - ideałem ułatwionym). Okruszki nowatorstwa można mimo wszystko zbierać, a wśród nich wysoką rangę przyznać trzeba m.in. włączeniu do puli pejzaży postapo wybrzeża morskiego. Naiwność konwencji znoszą wspomniane już, dozowane regularnie, elementy gore, również wbrew pozorom dość niespotykane w tej literaturze, pisanej niechlujnie i ordynarnie przez fanów wizji raczej niż przez profesjonalnych twórców zdolnych okiełznać brutalność obrazowania i przedstawić je jako uzasadnione i potrzebne. Zwraca też uwagę subtelny motyw retrospekcji kręcących się wokół żony bohatera - jak w każdej praktycznie powieści postapo pojawia się w Drodze motyw gwałtu i niewolnictwa, również seksualnego, ale tutaj jedynie jako możliwość prowokująca fatalną decyzję. Te i wiele innych elementów znoszą kompilatorski charakter całości i szczęśliwie uniemożliwiają pełne wyzwolenie patetycznego potencjału.

Lektura Drogi może być przyjemna dla czytelnika nie zaznajomionego z konwencją postapokaliptycznych wizji. Dla niego (i przez takiego) została zresztą stworzona. Minimalizm i tempo akcji będą dla 80% największymi wabikami - książkę czyta się praktycznie w jeden wieczór i nie ma to nic wspólnego z jej objętością. Umiejętnie dozowane pigmentacje horrorem nakręcają spiralę nerwowości i zwalniają ją dokładnie w tych momentach, kiedy monotonny krajobraz destrukcji zaczyna nużyć. Reszta połknie jednym tchem dla samej wizji, zrealizowanej tu z rozmachem, wiernej pejzażom i atmosferze Fallouta czy Neuroshimy, choć przecież pozbawionej archetypicznego dla tych fikcji bohatera. Tym lepiej, jak się okazuje. Tło działań wiodących postaci jest żywcem wyjęte z gier, a po takim poruszać się jest zdolna jedynie postać płaska, nieuwznioślona żadnym ciekawym talentem, właściwie zerowa pod względem osobowości i ekspresji, praktycznie rzecz biorąc ujmowanej z behawiorystycznego punktu widzenia. Teoretycznie: spora wada. W praktyce: tak naprawdę książka ta służy tylko napatrzeniu się, pomimo przekazu, podobnie jak napatrzeniu służyć będzie jej ekranizacja. Jeśli przechodziły was ciarki przy obrzydliwościach literatury łagrowej, sprawdźcie jak pop wchłonął ten typ makabry i mieli ją na kolejną zapładniającą wyobraźnię wizję świata możliwego.