wtorek, 28 lipca 2009

We Fell to Earth - We Fell to Earth

We Fell to Earth
We Fell to Earth

2009, In Stereo



5.9



Jestem na wakacjach i już od jakiegoś czasu wieczorami słucham m.in. właśnie tej płyty, więc polecam się zapoznać. Poniżej link do krótkiego review, a jeszcze niżej małe preview, a jeszcze potem do zo w sierpniu, elo!

piątek, 24 lipca 2009

Mt. Eerie - Wind's Poem

Mt. Eerie
Wind's Poem

2009,
PWE&SUN



7.0



For Wind's Poem by Mount Eerie, Phil Elverum spent almost two years out behind the house, at the edge of the woods, listening into the night and finding these words. Songs of impermanence, dark change, destruction, temporary blossoming, mortality, and an immense river of air tearing through the world make up the 3rd official album by Mount Eerie.

Elverum poszedł więc w emo kotłujące się w zażyłej konfraterii ze swymi poprzednimi niepełnymi inkarnacjami. Jest Maynard (wokal The Hidden Stone = Lateralus), jest Yorke (płytkie ambientowe fragmenty = Treefingers, wątki katastroficzne wysnuwane z naturalnej scenerii = Eraser), a są nawet momenty pozwalające wierzyć, że sympatyzowanie z black-metalem facet potraktował serio; w równych bowiem odstępach czasu stają przed oczami wskrzeszony The Crow i kolesie z Kiss, w oprawie na tyle zaktualizowanej, że umożliwia co bardziej zbrzydzonym mówić o ciężkim shoegazie i rzeczach typu Have a Nice Life (Wind's Dark Poem, Wind Speaks).

Łatwą opcją dla piszącego o nowym Mt. Eerie jest poczekanie do jesieni i pisanie z pozycji powierzchownie odpowiednich nastroju i aury za oknem. Mam jednak to męczące szczęście, że nie sypiam jednej losowej nocy w tygodniu, a w okresach gorąca częstotliwość ta jeszcze się zwiększa. Jest więc trochę bonusowego czasu. W takiej sytuacji można kupić sobie parę browarów i wyjść koło drugiej w wietrzną letnią noc żeby, samemu trzymając się w świetle, poobserwować ciemność roztoczoną nad jakimś polem czy wzdłuż lasu. Muzyka na wietrze brzmi inaczej, powietrze przenosi część drgań membran głośników. Stąd dźwięki słyszanego z oddali koncertu zawsze brzmią jak wabiąca ku sobie E. Fraser podstawiona miast Króla Olch. Bierzemy więc duże słuchawki, podkręcamy głośność, kładziemy obok i z kolejnymi jednostkami alkoholu, wzbierającą nocą oraz ego podkręcanym przez bezsenną samotność, Wind's Poem podskakuje spokojnie do 8.0. Biznes jest taki, że albo słuchacie zawsze w ten sposób i macie jedną z najlepszych płyt roku albo jesteście normalni i macie tylko dobrą.

Spontaniczny, wyluzowany odbiór uniemożliwia bowiem pominięcie wad. Wśród mniej uchwytnych uchybień (producenckich?), są poważniejsze jak np. wzmiankowana już rażąca płytkość rozwlekłych ambientowych fragmentów. Podobnie jak Treefingers skutecznie obniżało ostateczną wartość Kid A jako albumu, tak i tutaj Through the Trees może mniej wytrwałych i, co ważniejsze - mniej ufnych w postać Elveruma, zniechęcić do całej płyty. Jedenaście i pół minuty niepotrzebnego pierdzenia na organach w roli drugiego dopiero utworu to samobójcze zagranie w dzisiejszych czasach i nie byłoby promyka nadziei, gdyby nie parę następujących po sobie przebłysków radości. Jedną z takich czarownych chwil jest Wind Speaks, spokojnie konkurująca z kilkoma innymi tegorocznymi kawałkami budzącymi dreszczyk i obdarzonymi delikatnym piętnem przypadkowości. Dalej: druga połowa The Mouth of Sky, kiedy to z nudnawego hałasu wyłania się obciążony melodyjnością drone, dokładnie taki o jakim marzy każdy biorący się za takie granie. Później dość ciekawe w kontekście dotychczasowego skupienia Elveruma na doom-folkowej topice, żywsze, niemal skoczne Between Two Mysteries i Ancient Questions (przekorna swawola So here I am otwierającego jeden z wersów!).

I tak dalej. Warto wspomnieć jeszcze, że jest to chyba pierwsze wydawnictwo w tym roku, na którym liczą się liryki - skompresowane, ale chwytliwe na tyle, na ile to możliwe, gdy tematyka oscyluje uparcie wokół przemijania, metaforyki mgieł nocnych i ludzkich relacji z naturą. No i atmosfera tajemnicy, której również brak kolejnym królom wakacji. Odczuwalna monotonia, braki w wyważaniu proporcji, zbyt pobłażliwa selekcja materiału sprawiają jednak, że pozostaje to album ograniczony do opiewania pewnej scenerii, którą miało się już po części okazję poznać za sprawą wcześniejszych odsłon projektu. Metalowe dodatki urozmaicają odbiór na krótko, czym dobitnie podkreślają, że, być może, boryka się Elverum z tym samym syndromem co Tarantino - twórcy, który nie potrafi dotrzeć do nowego obszaru zainteresowań i ciągnie tematy z solidnie już zamrożonej puli.

sobota, 18 lipca 2009

Girl With the Gun - Girl With the Gun, Sore Eros - Second Chants


Girl With the Gun
Girl With the Gun

2009, ???


5.1



Brakuje w tym niemal anonimowym dziełku tytułowych dziewczyny i desert eagle'a, ale jasnym jest, że są tylko zmyłką mająca przydać ze wszech miar przyjacielskiej płycie odrobinę nośnej powierzchownej agresji i erotyzmu. To powinno być odkrycie kogoś z Uwolnij Muzykę, kogoś, kto swobodnie przecenił by wartość płyty i sprzedał ją tym, którzy nadal wymieniają Saint Etienne i Belle&Sebastian w dziesiątce najlepszych zespołów ever. Posłusznie poznali Reindeer Section oraz Hope Sandoval, z uporem pozostają pełni sympatii dla Múm, a obecnie z lubością akceptują God Help the Girl oraz większość natchnionego damskiego folku. Niektórzy z nich słyszeli o Siddal i pamiętają szczytowe momenty James. Sporadycznie wracają jeszcze do Placebo żeby łatwiej przełknąć zakradające się do akustyków electro i móc razem z resztą modniaszek słuchać Florence And the Machine i postrzegać jako niezobowiązujący przełom wypłynięcie takich projektów jak The Bird And the Bee oraz Au Revoir Simone. Clap Your Hands Say Yeah i I'm From Barcelona jakoś wyblakły im z czasem na rzecz żywszych dance-punków i Roisin Murphy. Gdyby Rojek wiedział, że jest coś takiego jak Girl With the Gun zaprosiłby to na OFFa.

download

Sore Eros
Second Chants

2009, ShdwPly Records



5.7



Chciałem napisać poemat tragironiczny, którego sugestywna wymowa wytknęłaby raz na zawsze błędy wszystkim ludziom próbującym za pomocą li tylko wzmożonego użycia dystorcji i usilnej identyfikacji z obowiązkową neo-psychodelią przepchnąć się na Parnas muzyków sprzedających swoje albumy w Empikach i Kolporterach. Zamiast jednak zgrzytać zębami nad szarlatanerią uosobioną w Navigatorze, Crepuscule With Pacman oraz Wavves, stwierdziłem, że produktywniej będzie napomknąć o tej tutaj skromnej płycie, która nie doczeka się prawdopodobnie należnej jej sympatii.



Sore Eros, zależnie od utworu - mniej lub bardziej ostrożnie, włącza standardy lo-fi oraz shogaze/noise do sypialnianego popiku. Daje się odczuć, że ten ostatni to naddatek, swoją melodyjną obecnością wyrażający chęć uprzystępnienia wcześniejszych, zgrzytliwych zapewne i denerwujących, nagrań, które szczęśliwie nie ujrzały światła dziennego. Bezpretensjonalne w równym stopniu co Girl With the Gun, choć o wiele bardziej brudne i przez swój liryzm usiłujące przedstawiać się jako silnie doświadczone przez los, Second Chants łatwo porównać do twórczości Benoit Pioularda. W obu przypadkach chropawość i fragmentaryczność mogą być bez problemu uznane za uczciwe wyznanie wierności jakiejś poetyce, a nie za pozerstwo na experimental czy chęć dostąpienia awangardy przez bezmyślne utrudnianie odbioru.
Lekka, piosenkowa przystawka do nowego Mt. Eerie.

myspace

czwartek, 9 lipca 2009

Sir Richard Bishop - The Freak of Araby

Sir Richard Bishop
The Freak of Araby

2009, Drag City



3.7


W jednej ze swojej książek Bukowski wspomina o miejscu, w którym mylono Byrona z Lawrencem z Arabii i Richard Bishop musiał chyba
nie raz wizytować tę lokację. Tanie wirtuozerskie sztuczki jakie wyczynia ze swoją gitarą z rzadka dają radę przywoływać klimat orientalnych eskapad i bezkompromisowej żądzy przygód Lorda. Imaginacja jest więc w odwrocie, co wydaje się być tendencją-kluczem dla większości nieźle zapowiadających się tegorocznych albumów. Wystarczyło pójść np. w trochę pretensjonalne, ale pociągające, arystokratyczne zadufanie światowca starającego się uwiecznić swoje wojaże. A tu karygodny brak opiatów, hurys odzianych jedynie w chwiejne światło mięsiście wykrojonych klejnotów, za mało też cudów architektonicznych i egzotyki ujmowanej w karby stoickiej blazy Europejczyka. Sir - to powinno być słychać, dawać się odczuć w barokowych formach, rozlewiskach dystynkcji.

Na koniec ziarno prawdy: NIE BYŁO JAK. Bishop jest w połowie Libańczykiem, a większość melodii wygrywanych tu przez niego to covery tradycyjnych hymnów Środkowego Wschodu, które poznał jeszcze jako
wychowujący się na przedmieściach Detroit dzieciak za sprawą dziadkowego kartonu pełnego beduińskich kaset. Zamiast ufać krwi i przekazom przodków, było wybrać marzenie, fikcję symboli i metafor, bo jeśli chodzi o realizm i etnografię mamy Internet, foldery biur podróży, składanki z muzyką najdziwniejszych kultur, a styk jest coraz rzadszy właśnie z treścią oraz kreatywnymi produktami wyobraźni i Bishop za sprawą The Freak of Araby staje się tej próżni cząstką, co wiecznie sławy pragnąc wiecznie chuj osiąga.

myspace

niedziela, 5 lipca 2009

City Center - City Center

City Center
City Center

2009, Type


4.2


Samplin-plin-pling i loop-loop-plum-stacja replikują tu w masach opływowych egzemplarzy nieprzewidywalne poruszenia ławic półprzezroczystych rybek hodowanych w hotelowych loggiach. Ruchliwe lush-gazowe miniaturki stanowią coś około połowy zawartości
gorącej ambientowej miazmy i działają orzeźwiająco jak wstrząs towarzyszący cichutkiemu chrupnięciu rozdeptanego szkła kontaktowego. Niewiele, ale jakoś trudno to finezyjne doznanie porzucić.

I gdyby nie było drugiej połowy Arkadia by trwała - kolorowo i lekko. Nikła przejrzystość zgrupowanych obok siebie późniejszych utworów, szorstkawych, pijaniusieńko nieskoordynowanych, steruje jednak gładki odbiór ku dyspucie z krnąbrnym żurem opowiadającym gdzieś w czasoprzestrzeni oczekiwania na nocny historię swego znamienitego rodu. Uparcie próbuje się tu stworzyć jeszcze bardziej niszową konkurencję dla już wystarczająco niszowego Lotus Plaza i dla coraz mniej niszowych dziełek Aveya i Pandy. Rozemglony do ambientowości, sypialniany shoegaze zostaje więc nieszczęśliwie pokryty psych-popowymi następcami zachęcająco zatytułowanego siódmego utworu (You Are A Force), a po koślawym Young Diamond można już wyłączyć.

Dla pobocznych projektów, dla twórców mających zamiar uwolnić pociągający temat i poświęcić dla obrazowości regułki formalne, dla chcących w efekcie eksperymentu zadać sercom czarną strzałę redefinicji, upragnionym hamulcem jest przedział czasowy EPki. Jakoś od 15 do 25 minut. Najwyżej tyle, co, wydłużony dobrotliwie o 2 minutki, świąteczny odcinek kreskówki. City Center produkuje się przez minut ponad 40, poświęcając ostatni kwadrans na skuteczne zamazanie dobrego pierwszego wrażenia. Randka idzie świetnie, aż podchmielona dziewczyna informuje, że ma czarny pas i w jednostronnie wyluzowanej atmosferze, przy jednostronnym braku zadyszki, pokazuje ci parę chwytów, których bolesne efekty dzielisz z murem, krzesłem, stołem bilardowym. Jeśli w czas dasz dyla jednak - warto chyba.

myspace - całość do przesłuchania, w playerze kolejność z tracklisty